Niebo musi jeszcze zaczekać
- Published in: Aktualności, Bez kategorii, Wywiady
- Autor Marcin Rosengarten
- Zostaw opinię
- Permalink
Nie ucieka od żadnych pytań, nawet tych najtrudniejszych. Ostro wchodzi w zakręty, znakomicie rysuje. I jest niezła w słownej szermierce. Kiedy po trzech godzinach rozmowy żartuję z niej, cytując jej słowa, błyskawicznie kontruje. „Ok, może pod tym względem jestem dziwna. Ale ty też nie jesteś normalny” – odpowiada, zanosząc się śmiechem. Przed Państwem Maria Andrejczyk, jakiej nie znacie.
Ziemia zaczęła krążyć szybciej
Tamtej nocy światło paliło się we wszystkich oknach. Choć mieszkańcy Kukli wstają wczesnym rankiem, nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby iść spać. Pani Małgorzata najpierw usłyszała głos komentatorów: „dobry Boże!”. A później zobaczyła na ekranie telewizora swoją córkę. – W takich momentach łzy zaczynają płynąć, głos „ucieka”. Trudno to nazwać słowami. Szczęście, radość, strach, nerwy. Mieszanka wybuchowa uczuć, które ściskają gardło tak, że nie da się wydusić ani jednego słowa.
– Gdy zobaczyliśmy na ekranie Majkę, dla nas Ziemia zaczęła obracać się szybciej. Po konkursie nie nadążaliśmy odbierać telefonów. Środek nocy, a każdy chciał się cieszyć razem z nami z sukcesu. Nie było domu, gdzie nie czekaliby na występ Majki. Człowiek zmęczony, cały czas pracuje, bo region biedny. A każdy czekał. Każdy chciał wziąć trochę tej radości dla siebie. Pocieszyć się z czegoś – opowiada mama oszczepniczki.
Wódz poprosił o konia
– Najlepsze miejsce na świecie! – Marysia nie waha się długo, kiedy na początku spotkania proszę, by w kilku zdaniach opisała Kukle. Do Wilna jest stąd dwa razy bliżej niż do Warszawy. Jako że wioska znajduje się tuż przy granicy, kultura polska miesza się z białoruską, litewską i rosyjską. W Sejnach jest nawet szkoła podstawowa z litewskim językiem nauczania. Regionalne przewodniki piszą o przepięknych krajobrazach nad jeziorem i „glinianych domkach”. Próżno szukać informacji o tym, że nie tak dawno Kukle zamieszkiwało… indiańskie plemię „Mohito”. Gdy Marysia słyszy znajomą nazwę, nawet nie próbuje się bronić.
– Przyznaję się do wszystkiego! Mieszkamy bardzo blisko lasu, trzeba było to jakoś spożytkować. Zbudowaliśmy osadę indiańską. Kto był wodzem? Oczywiście ja – wspomina ze śmiechem Majka. – Z dzieciństwem wiążą się piękne wspomnienia. Organizowaliśmy nocne wyprawy. Po ciemku wymykaliśmy się z domu. Biegliśmy na plażę, żeby się wykąpać albo wypłynąć kajakami na jezioro. Mama nie wie o tym do dziś. I lepiej, żeby się nie dowiedziała (śmiech).
Plemię wodza Marii Andrejczyk tworzyło między innymi czterech braci: najstarszy Szymon, dziś student fizjoterapii na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, Kamil – przyszły pilot sił powietrznych, Paweł – członek młodzieżowej rady miejskiej i najmłodszy Adam – miłośnik historii i matematyki.
Małgorzata Andrejczyk: Mamy cały przekrój, od polityka po oszczepniczkę (śmiech). Każdy musi poszukać w życiu własnej drogi. Majka od najmłodszych lat miała charakterek. Zawsze była uparta, jak już wpadła na jakiś pomysł, nie można było jej od niego odwieść. Często nas zaskakiwała. Pamiętam, jak przed pierwszą komunią zapytaliśmy ją, jaki prezent chciałaby dostać. Wie pan, dzieci marzą o rowerach, komputerach… A nasza Maja poprosiła o… konia. Cóż, klacz Rosa jest z nami do dziś.
Wszyscy mówili: leć!
Od momentu, w którym Marysia znalazła na strychu medale mamy: niegdyś znakomitej kulomiotki i porzuciła myśli o malowaniu i architekturze na rzecz kariery sportowej, minęło zaledwie kilka lat. Zawodniczka przeszła kurs szybkiego dorastania, bo w czasie „drogi” do Rio nie brakowało ciężkich momentów, łez i trudnych decyzji do podjęcia. Jako nastolatka, już po zdobyciu tytułu wicemistrzyni województwa, dostała propozycję wyjazdu do USA. Sportowe stypendium zaoferowało jej kilkanaście uczelni z całego kraju.
– Byłam gotowa jechać na Florydę. Wypełniłam wniosek o zdawanie amerykańskiej matury. Wszystko było już załatwione, został jeden klik myszki i… rozpłakałam się. Ryczałam jak dziecko. Zawołałam mamę, powiedziałam, że nie wiem, co robić. W końcu odpuściłam. Wszyscy mówili mi: leć do Stanów, to wielka szansa. W końcu zadałam sobie jednak pytanie: czy to są moje marzenia, czy kogoś innego? Zrezygnowałam w ostatniej chwili i to chyba jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.
Gdy postanowiła zaczekać ze studiami, by całkowicie poświęcić się przygotowaniom do igrzysk, na przeszkodzie długo stawały kontuzje. Kiedy przestawały boleć kolana, zaczynały dokuczać stawy skokowe. – Momentami rozkładaliśmy z trenerem ręce, nie wiedzieliśmy, co robić. Na treningu pojawiały się łzy. Przez większość sezonu myślałam, że to się nie uda, że to nie to, co będę robić w życiu. Bardzo się bałam. Jadąc na igrzyska, nie byłam pewna niczego.
Strzelali koło Chrystusa
Rio miało słodko-gorzki smak i to na każdej płaszczyźnie. Z jednej strony najlepszy wynik sezonu i rekord Polski, z drugiej: brak medalu. Z jednej niesamowita wyprawa na Corcovado i spotkanie z Chrystusem Odkupicielem, z drugiej: fatalna organizacja imprezy. Do tego dochodził strach. – Już wcześniej wiedzieliśmy, że dzieją się tam różne rzeczy, ale jak się z tym człowiek zetknął naprawdę, to był lekki szok. Co tu dużo mówić, zwyczajnie się bałam. Kiedy wracaliśmy z treningu, mieliśmy policyjną eskortę, z faweli słychać było strzały.
Jedno jest pewne: w życiu oszczepniczki czas już zawsze będzie dzielił się na „przed Rio” i „po”. Kiedy zapłakana Marysia mówiła o tym, że „dokopie Spotakovej”, nie miała świadomości, jak bardzo staje się popularna. Utalentowana, piękna i bezpośrednia: te cechy sprawiły, że Andrejczyk podbiła serca kibiców. Zaczęły mnożyć się prośby dziennikarzy o udzielenie wywiadu. Temat finału poruszano milion razy, pytano też o dzieciństwo, ulubioną muzykę, rodzinę… o wszystko.
– Podczas pierwszych wywiadów, gdzie padały naprawdę prywatne pytania, czasami nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Było mi ciężko, bo jestem osobą, która jest bardzo wylewna. Jak się rozgadam, to nie myślę, co mówię, tylko palnę i już. A potrafię gadać takie głupoty, że później jest mi wstyd! W efekcie pojawiają się negatywne komentarze, do których czasem ciężko się zdystansować – przyznaje Majka.
Każdy będzie miał swój sąd
– Jeżeli jest świeżo po konkursie, łatwo jest się mi wypowiadać. A jak umawiam się na długi wywiad i skupiamy się też na rzeczach pozasportowych, rozmawia mi się znacznie ciężej – powiedziała podczas wywiadu z TVP Sport. Siedzimy trzecią godzinę w jednej z białostockich restauracji i odnoszę wrażenie, że jest zupełnie inaczej. Bo są dwie Marie Andrejczyk. Jedna każdego dnia wyciska z życia sto pięćdziesiąt procent, ostro wchodzi w zakręty, bawi się przy disco polo i uwielbia się śmiać. Ale jest też druga Majka. – Lubię wschody i zachody słońca. Lubię długie, samotne spacery. Lubię podczas nich patrzyć na ludzi i zastanawiać się, jakie mają życie. Jaka jest ich historia.
Podczas swoich długich spacerów pewnie niejednokrotnie pomyślała, że najważniejsza jest w życiu rodzina. W domu Andrejczyków to największa wartość. – Przychodzą takie zawody jak w Doniecku w 2013 roku. Maja debiutowała na MŚ juniorów młodszych. Pojechaliśmy z mężem. Maja nie weszła do finału, ale to nie jest ważne. Cieszymy się razem, możemy też razem popłakać. Staramy się ze sobą bardzo dużo rozmawiać, podnosić się wzajemnie po ewentualnych niepowodzeniach. Łapiemy chwile, bo kiedyś pewnie stwierdzimy, że one już nie wrócą – tłumaczy mama zawodniczki.
Przepis na szczęśliwe życie według Marii Andrejczyk opiera się na trzech składnikach. O dwóch: sporcie i rodzinie była już mowa. Trzeci składnik to Bóg. – To nie tak, że jest pięć różańców dziennie i dziesięć mszy w tygodniu, ale rodzice wychowali nas w głębokiej katolickiej wierze. Ta wiara jest w moim życiu bardzo ważna. Uważam, że wszystko dzieje się według boskiego planu. A jeśli rzeczy układają się po mojej myśli, traktuję to jako potwierdzenie tego, że działam zgodnie z Jego wolą. Przed każdym konkursem się modlę. Czuję, że to mi pomaga. Zdaję sobie sprawę z tego, jak moje słowa zostaną odebrane przez ludzi. Niektórzy to zaakceptują, inni powiedzą, że Andrejczyk jest jakaś porąbana. Nie przejmuję się tym. To jest moja wiara, moje życie. Każdy będzie miał swój Sąd Ostateczny.
Najlepsze dopiero przyjdzie
„Niebo musi jeszcze zaczekać” – słowa jednej z piosenek ulubionego zespołu Marysi, Scorpions pasują do jej sytuacji jak ulał, bo przed zawodniczką wiele innych celów. Na razie świeżo upieczona studentka filologii angielskiej w Białymstoku skupia się na tym, by połączyć sport z nauką. Za kilkanaście miesięcy na horyzoncie coraz wyraźniej zaczną pojawiać się igrzyska w Tokio i kolejna szansa na zrealizowanie wielkiego marzenia, jakim jest olimpijski medal.
Po świetnym występie w Rio niektórzy założyli już Andrejczyk „krążek” na szyi, jednak ona sama ma świadomość, że do tego jeszcze bardzo daleka droga. Zresztą, jakkolwiek to zabrzmi, w tym momencie IO w Tokio nie mają większego znaczenia. – Idę swoją drogą i czuję, że jestem szczęśliwa.
W sporcie niczego nie można przesądzać, ale kiedy widzę pewność siebie i spokój Marysi Andrejczyk, nasuwa się jeszcze jeden cytat z piosenki Scorpionsów – „The best is yet to come”.
Najlepsze dopiero przyjdzie.
Autor: Dariusz Faron, Onet.pl